O utrzymywaniu i zatrzymywaniu

„O utrzymywaniu i zatrzymywaniu” – rozmowa Emilii Orzechowskiej z Dorotą Walentynowicz, 2023

 

EO: Dziękuję, że przyjęłaś moje zaproszenie do spotkania, które otwiera cyklu rozmów z trójmiejskimi artystkami i artystami pt.: “Wyobraźnia do władzy”. Hasło „władza” interesuje mnie w szerszym kontekście, niż tylko w znaczeniu politycznym, chodzi mi bardziej o uchwycenie jakiegoś punktu w czasoprzestrzeni odwołującego się do sprawczości i decyzyjności i poszukania tych miejsc styku rzeczywistości z jej kreacją. Chciałam zacząć naszą rozmowę od zamierzchłej „prehistorii”, czyli czasu globalnego „STOP” i zatrzymania,  czasu pandemii. Było to doświadczenie wspólnotowe i myśląc o najnowszej historii jednak jedyne w swoim rodzaju, niezwykłe i mam nadzieję, że też (dosłownie) „niepowtarzalne”. Doświadczaliśmy pandemii w sposób demokratyczny, ona dotyczyła wszystkich, całego świata. Chciałam zapytać ciebie, na ile w ogóle jeszcze sięgasz pamięcią do tego czasu? Czy był on dla ciebie czasem twórczego resetu? A może był czasem poszukiwań nowych inspiracji, narzędzi i innowacji w praktyce artystycznej? A być może był to czas jałowy, w którym wszystko się skanslowało, odwołało i przesunęło na osi czasu w bliżej nie określoną przyszłość?

DW: Gdy przypominam sobie czas pandemii, to pierwsze słowo, które mi przychodzi na myśl to „groza”. Tak, to był dla mnie czas grozy. Okres pandemii kojarzy mi się jednoznacznie ze strachem, ale nie strachem przed czymś tak dosłownym jak śmierć, ale też nie przed czymś tak abstrakcyjnym jak koniec świata. Tylko to był raczej strach przed absolutnym chaosem , o jakim pisała już dekadę wcześniej Naomi Klein w książce “Doktryna szoku”. Choć dla wielu, także dla samej Klein, był to z pewnością czas nadziei na zbudowanie jakiegoś nowego porządku. Dla mnie jednak był to bardzo trudny czas, choć ten “artystyczny” był nawet bardzo dobry, ale osobisty był po prostu katastrofalny. Oczywiście możemy mówić o doświadczeniu wspólnotowym, bo pandemia wszystkich nas dotknęła, ale jednak w bardzo różny sposób. Cokolwiek wymagało jakiegoś “przemeblowania”, cokolwiek się nie zgadzało, może trochę nie pasowało, w pandemii uległo jakiemuś wyolbrzymieniu. Wszystko co było bliskie, coraz bardziej zacieśniło się. Wszystko co wymagało naprawy, rozpadło się. To był po prostu czas ekstremów.

 

EO: A czy by to dla ciebie twórczy czas?

DW: U mnie pandemia zbiegła się z początkami mojego macierzyństwa. Mój syn miał niecałe półtora roku, gdy się zaczęła. Przez to, że Orion – mój syn, był taki malutki, to byłam już wcześniej przez dłuższy czas „wyautowana” z życia społecznego i zamknięta w tej naszej rodzinnej bańce, więc nie doświadczyłam lockdownu jako jakiegoś nagłego “zerwania” ze światem. To ucięcie “normalnego” życia nastąpiło u mnie dużo wcześniej, a pandemia jakoś się w to wplotła. Ale też dzięki pandemii znalazłam sposób, aby odnieść się do tego w sposób twórczy. Przypomniałam sobie, że moja koleżanka, która urodziła dziecko trochę wcześniej niż ja, powiedziała kiedyś że bardzo żałuje iż nie było okazji abym zrobiła zdjęcia jej synkowi przy użyciu mojej metody otworkowej, którą dość często wykorzystuję w swojej praktyce artystycznej. Przypomniałam sobie o tym gdy zaczął się lockdown: Wyjęłam z szafy wszystkie nienaświetlone klisze, aparaty analogowe i otworkowe i każdego ranka po przebudzeniu robiłam sobie i Orionowi wspólne zdjęcie. Tak narodziła się seria ponad 40 autoportretów z dzieckiem, którą realizowałam każdego dnia w czasie tego ścisłego lockdownu. Te zdjęcia później pojawiły się na kilku “pandemicznych” wystawach. W tym roku pokazałam je też jako część większego projektu, który tematyzował fotografię jako pracę afektywną. I myślę tak sobie, że przecież kobiety od wieków zostawały zamknięte same w domu z dziećmi i nikogo to nie dziwiło. A gdy musieliśmy nagle wszyscy zostać w domu ze względu na pandemię, to wywołało to wielkie zdziwienie. Jak można zostać w domu? Wydaje mi się, że to zdziwienie dotyczyło właściwie głównie mężczyzn. Właśnie to “udomowienie” mężczyzn w pandemii stało się problemem. Bo przecież nawet w obecnych czasach w wielu miejscach na świecie kobiety “wpisane” są w dom i nie mogą z niego swobodnie wychodzić. Historycznie kobiety miały zawsze ograniczony dostęp do przestrzeni publicznej. I w tym kontekście, wracając do zagadnienia fotografii jako pracy afektywnej, to moje siedzenie w domu podczas pandemii z dzieckiem i z aparatem, powtarzało historie kobiet, które na początku XX wieku były zamknięte w domach i robiły zdjęcia swoim dzieciom –  o czym między innymi traktowała moja wystawa “Cherish”.

To codzienne robienie zdjęć stało się moją pandemiczną rutyną, która okazała się być bardzo wyzwalająca. Nie wiem, czy inaczej znalazłabym na to czas. Ten codzienny rytm wykonywania zdjęć był sposobem na odmierzanie i liczenie czasu, które odbywało się z myślą, że będę to robić codziennie, dopóki lockdown będzie trwał. 

A druga rzecz, która mnie zajmowała podczas pandemii, to wprowadzenie ograniczeń w prawach reprodukcyjnych kobiet i fala społecznego niezadowolenia i buntu, która przetoczyła się przez nasz kraj. Pamiętam ten pierwszy protest jeszcze z kwietnia 2020 roku, w którym jeździłyśmy samochodami po ulicach i wywieszałyśmy czarne flagi w geście solidarności i “wkurwu”. Na moim samochodzie długo wisiała flaga z napisem “Piekło kobiet”. Nosiłam też maseczkę z czerwoną błyskawicą, którą sama sobie zrobiłam w nieudolny i chałupniczy sposób. To było podwójnie straszne, że rządzący zabierali nam nasze podstawowe prawa, a my musiałyśmy siedzieć zamknięte w domach i nie mogłyśmy wyjść na ulice, żeby zaprotestować. I wtedy właśnie zrobiłam drugą serię prac, w których fotografia ukazana jest jako broń i nośnik sprawczości – w nawiązaniu do faktu, że pandemiczne protesty online odbywały się poprzez zdjęcia, selfies, które robiłyśmy sobie w tym czasie w domowym zaciszu i wrzucałyśmy do sieci, i które potem razem stworzyły publiczną przestrzeń protestu. Dla mnie, w kontekście zagadnień takich jak władza, sprawczość, ale też słabość, było to bardzo ciekawe. Obiekty, które wtedy zrobiłam, chociaż zostały stworzone w odniesieniu do tej konkretnej sytuacji, to w moim odczuciu później się zuniwersalizowały i rozszerzyły jeszcze swoje znaczenia i konteksty. Nie specjalnie lubię w swoich pracach wypowiadać się bezpośrednio na tematy polityczne, ale na pewno to “polityczne ziarno” jest w tych pracach zawarte. 

Tak więc pandemia jednoznacznie kojarzy mi się również z czasem przegranej walki o prawa reprodukcyjne kobiet. Tym bardziej, że ja również doświadczyłam pewnego ograniczenia moich praw reprodukcyjnych, kiedy sama byłam w ciąży. Wtedy okazało się, że jestem już w takim wieku, że to minister decyduje, kiedy mam rodzić, bo kobiety po czterdziestce muszą w Polsce mieć sztucznie wywołany poród: minister uważa, że są za stare, żeby pozwolić im i ich ciałom na tę decyzję. Wiem, że nie dotyczy to dużej liczby osób i nie ma to takich tragicznych konsekwencji jak zakaz aborcji, ale tak czy inaczej, jest to ingerencja polityczna w kobiece ciało.

EO: No tak, bo nie jest to twoja niezależna, autonomiczna decyzja.

DW: Ani moja, ani lekarza, ani w ogóle ciała, tylko ministra. 

EO: Bardzo ciekawie połączyłaś te dwa wątki – kobiet zamkniętych, odizolowanych w domach oraz momentu wprowadzenia do polskiego prawodawstwa ustawy antyaborcyjnej, która odebrała kobietom prawo do decydowania i samostanowienia o sobie. Nie wiem, na ile się ze mną zgodzisz, ale myśląc o chronologii i historii, to w swojej głowie dzielę sobie czas na ten „przed pandemią” i  ten “po pandemii”. O ile ten czas “przed pandemią” definiuję jako raczej „radosny” chociaż wiadomo, że różne problemy były również przed marcem 2020 roku w naszym życiu społecznym, politycznym, w naszej codzienności, to ten czas od momentu wybuchu pandemii, wprowadzenia lockdownów, eskalacji protestów i kolejnych kryzysów poczynając od klimatycznego, energetycznego, ekonomicznego, przechodząc przez kryzys humanitarny na granicy polsko-białoruskiej i wojnę w Ukrainie, mam takie poczucie, że teraz ta nasza rzeczywistość jest po prostu taką wielką kulą śniegową pod nazwa “Kryzys”, która toczy się przez Ziemię i wyrywa z niej korzenie i obnaża kłącza kolejnych problemów i trudności, z którymi będziemy musieli sobie poradzić.

DW: W moim przypadku pandemia dość ściśle jest związana z macierzyństwem, więc dla mnie to jednak “czas przed dzieckiem” i “czas z dzieckiem”, “czas przed moim prywatnym kryzysem” i “czas po moim prywatnym kryzysie”, czy może lepiej, “czas w moim prywatnym kryzysie” i „czas w kryzysie globalnym”. Ale pomijając kwestie osobiste, to nie uważam, żeby rok 2020 był aż tak przełomowy. Zależy na ile uniwersalnie jesteśmy w stanie myśleć. W 2015 roku mieliśmy przecież w Europie ogromny kryzys uchodźczy. Ja akurat mieszkałam wtedy z Grecji, więc nie mogę myśleć o tym kryzysie jako odbywającym się gdzieś daleko, tylko dlatego, że Polska nie zgodziła się wtedy na przyjęcie uchodźców. To, że dopiero teraz trafiła nam się wojna tuż za naszą granicą, wcale nie oznacza, że na świecie wojen do tej pory nie było. I choć faktycznie pandemia była zjawiskiem globalnym, to przecież w bardzo różny sposób różne kraje dotknęła, zaczynając od tego w jaki sposób były dystrybuowane szczepionki i jak na przykład tak zwane ubóstwo szczepionkowe dotknęło Afrykę. Czy na przykład o to, że nie można było zupełnie odciąć się od Chin, bo byliśmy zbyt uzależnieni od wymiany handlowej z nimi. Gdyby pandemia wybuchła gdziekolwiek w Afryce, to prawdopodobnie nikt by się nie przejął, że jakieś afrykańskie państwo zostało zupełnie odcięte od świata. A katastrofa klimatyczna to jeszcze inny temat. Pamiętam doskonale spotkanie online z Naomi Klein i Arundhati Roy, które odbywało się na początku pandemii, którego centralnym wątkiem było pytanie o to, czy pandemia może nagle zakończyć kapitalizm i pozwolić nam na zbudowanie nowego porządku. I oczywiście okazało się, że kapitalizm trzyma się świetnie i że pandemia to jeszcze jednak za mało, żeby go pokonać. Ale przynajmniej przez chwilę doznaliśmy ciszy – nielatania i nieprzemieszczania się, a co za tym idzie mniejszych emisji CO2. Wybuch pandemii kojarzy mi się z jednym z mitów greckich na temat początków wojny trojańskiej. Według tego mitu bogini Gaja przyszła do Zeusa poskarżyć się, że ludzi jest za dużo i za bardzo jej ciążą. I zapytała, czy mógłby coś zrobić, żeby jej trochę ulżyć? Na to Zeus zesłał na ludzi wojnę trojańską, która Ziemię troszkę wyludniła. Wspominam o tym – oczywiście z dużym szacunkiem dla wszystkich, którzy z powodu pandemii odeszli –  dlatego, że wirusy są obecnie jedynym skutecznym wrogiem człowieka, bo nie mamy żadnych innych naturalnych wrogów i dlatego się tak rozprzestrzeniamy. Niestety nie ustajemy w eksploatowaniu zasobów naturalnych – nasz pęd do autodestrukcji jest nie do powstrzymania. W pandemii może na chwilę zatrzymaliśmy się i ziemia odetchnęła trochę, bo mniej ją truliśmy, ale jednak koniec końców trzeba było napędzić wszystko od początku – poczynając od turystyki, nieustającej potrzeby mobilność i przemieszczania się. Dość szybko poradziliśmy sobie i ostatecznie wszystko wróciło do tak zwanej normy. 

EO: W jakimś sensie zatoczyliśmy koło, aczkolwiek mam takie poczucie, że jednak stan naszej zbiorowej psyche jest dość mocno nadszarpnięty. Jak myślę teraz o takiej codzienności i tym jakie komunikaty dostaję, czym się otaczam, to dochodzę do wniosku, że jednak tych „bad news” jest po prostu coraz więcej, że ta pustka, o której na początku mówiłam, że ona jednak wypełnia się dość niepokojącymi treściami.

DW: Zapewne wszyscy w pewnym sensie musimy psychicznie ”odchorować” pandemię. Czy to jest dobra przestrzeń do pracy, do kreacji? Nie wiem. A może i ja powróciłam do takiego “jak gdyby nigdy nic”? Tamto było, coś się w tym czasie zmieniło, coś się zrobiło i tyle. Dla mnie pandemia to był też czas współpracy z moją siostrą – takiej na jaką do tej pory nie miałyśmy nigdy czasu. Bardzo dużo jej koncertów zostało „przerobionych” na wydarzenia online, w związku z czym poprosiła mnie o przygotowanie dla nich warstwy wizualnej. W efekcie zrobiłyśmy w tym czasie sporą ilość video produkcji. Był to więc taki ciekawy czas dla naszej relacji, ponieważ zwykle moja siostra bardzo dużo wyjeżdżała, a ja też w sumie przez wiele lat mieszkałam gdzie indziej. Tak więc pandemia to był taki czas, kiedy nagle byłyśmy obok siebie, co było wyjątkowe. Ale i to już się zmieniło – jest znowu „jak gdyby nigdy nic”. 

W każdym razie mam świadomość, że robiłam wtedy smutne prace, które zostały, ale dziś mogą sobie funkcjonować w zupełnie innym kontekście – już się zuniwersalizowały. Być może teraz nie skupiałabym się już na tych czarnych myślach. Ostatnio pojawiła się u mnie znowu przestrzeń na budowanie wspólnot. Ja zawsze miałam skłonności do działań kolektywnych. A w pandemii wspólnoty okazały się niezwykle ważne. Indywidualizm musiał zejść na dalszy plan, okazało się, że jesteśmy sobie naprawdę bardzo potrzebni. Pamiętam pewne pandemiczne  spotkanie online z jednym z moich kolektywów, w którym większość osób mieszka w Wiedniu. I co ciekawe, jest wśród nich duża reprezentacja singli – ludzi, którzy nie mają rodzin i żyją samodzielnie. To, co mną poruszyło podczas tej rozmowy, to to, że na Zoomie pojawiło się 5-6 osób, z których każda mieszka sama i wszystkie one przyznały, że nie miały żadnej możliwości fizycznego kontaktu, dotknięcia drugiej osoby przez długie tygodnie. W mediach mówiło się wtedy dużo o przeludnionych pomieszczeniach i tym, że ludzie nie mają własnej przestrzeni, nie mają prywatności. A jednak była też cała grupa osób, która została pozbawiona jakiekolwiek możliwości fizycznego kontaktu z kimkolwiek. Jednocześnie w pandemii bardzo ważny stał się temat troski o siebie, czyli tzw. self care. Pamiętam, że znajoma instruktorka jogi z Grecji powiedziała mi, że dla niej, zawodowo, pandemia była w sumie korzystna, bo bardzo dużo ludzi zwróciło się w tym czasie w stronę zdrowia, samopoczucia i właśnie troski o siebie. A więc z jednej strony mieliśmy napęczniały indywidualizm, ale z drugiej jakieś poczucie, że właśnie wspólnoty są czymś bardzo ważnym i są w stanie przetrwać “mimo wszystko”. 

EO: No dobrze, to po tych wszystkich doświadczeniach, o których mówisz, rozumiem, że teraz jesteś w momencie, w którym szukasz raczej sojuszy, wspólnot do działań artystycznych  czy myślisz o tym bardziej w kategoriach społecznych i poszukujesz swojego stada w jakimś zawężonym obszarze czy temacie? 

DW: Kolektywy tak, kolaboracje nie. Dotychczas wszelkie moje próby zrobienia wspólnej pracy – jednego, integralnego dzieła z kimś innym – kończyły się klęską. 

EO: Ale czy one nie dochodziły do skutku czy bardziej dochodziły do skutku, ale efekt był niezadowalający, albo po drodze sam proces był na tyle trudny, że nie udawało się go domknąć?

DW: Sam proces jest na tyle trudny, że ciagle trzeba go redefiniować. Podam przykład: od kilku lat realizuję z portugalską artystką Patricią J. Reis “wspólny” projekt „Meduza vs Odaliska”. Spotykamy się co kilka miesięcy i próbujemy znaleźć dla niego nową formułę i za każdym razem dochodzimy do ciekawych wniosków. Próbowałyśmy już zrobić go jako wspólną pracę, efekty były jednak w jakiś sposób komiczne, ponieważ wyczucie drugiej osoby w procesie twórczym jest bardzo trudne. W końcu doszłyśmy do wniosku, że “żeby coś razem robić, to musimy przestać robić coś razem”. Po latach wypracowałyśmy pewną formułę podziału przestrzeni twórczej, w której obie tworzymy jakieś swoje mikrokontrybucje i one dopiero w całości tworzą wspólną realizację. Ale nie jest to wspólna praca nad każdym elementem, a raczej szereg koalicji, które tworzymy.

EO: Wspominasz między innymi swoich przyjaciół z Wiednia, którzy podczas pandemii doświadczyli permanentnej samotności. A dla ciebie, jak rozumiem, był to jednak czas nawiązywania nowych współprac i sojuszy, chociażby powstanie Plenum Osób Opiekujących Się. Czy możesz opowiedzieć jak do tego doszło?

DW: Stało się to w momencie, gdy okazało się, że nasz system polityczno-społeczny wymaga mocnego wzmocnienia, przedefiniowania właśnie praw socjalnych i zmiany tego, w jaki sposób one funkcjonują i jak różnych grup dotyczą.W moim przypadku pandemia ujawniła, że funkcjonowałam zupełnie poza jakimkolwiek systemem. Miałam jedynie dobrowolne ubezpieczenie zdrowotne plus jakiś zasiłek na dziecko, ale okazało się, że w ogóle nie miałam prawa do żadnych rekompensat, ponieważ nie miałam własnej działalność, czy jako matka nie miałam prawa do zwolnienia na czas, kiedy żłobek był nieczynny. Nie mogłam i nie byłam w stanie nic innego robić, tylko zajmować się dzieckiem. Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z tego, czym ten prekariat naprawdę się charakteryzuje. Dopóki nie przyszła pandemia i okazało się, że zostałam po prostu z niczym.

EO: Że system cię nie widzi.

DW: Być może pandemia pozostawiła po sobie zmiany w myśleniu o trosce, o wspólnotowości, o sprawach socjalnych. Być może wejdzie nam to teraz w krew, po tym jak doświadczyliśmy tego ogromnego kryzysu. 

Moje sojusze artystyczne mają też na celu jakiś efekt pozaartystyczny. Nie specjalnie umiałabym zrobić pracę czy projekt na temat opieki czy troski, bo tu samo bycie jest projektem, dlatego też  między innymi powstało Plenum, ale nie wiem co musiałybyśmy zrobić, żeby nasze działania stały się sztuką?

EO: W takim postartystycznym podejściu, myślę, że już teraz można to pewnie też tak zdefiniować, biorąc pod uwagę kompetencje osób opiekuńczych zasiadających w Plenum, kręgów i “baniek” z jakich pochodzą oraz klucz instytucji, z którymi współpracujecie, to jednak.jest Wam bardzo blisko do działań postartystycznych.

DW: No właśnie tylko ciekawe, czemu jednak post-, ponieważ nasze działania wychodzą poza paradygmat produkcyjny? Przecie już od lat 60-tych w sztuce niejednokrotnie kwestionowano produkcję na rzecz reprodukcji. Wiele zagadnień, które odnoszą się do pracy reprodukcyjnej czy pracy opiekuńczej, zbiega się z zagadnieniami, które pojawiają się w odniesieniu do sztuki, dlatego tak, jak mówiłam, oba te rodzaje pracy są klasyfikowane jako praca afektywna. My w Plenum zajmujemy się niejako zbiorem wspólnym tych dwóch rodzajów pracy. Tylko dlaczego post- ? Co byśmy musiały zrobić, żeby to było działanie artystyczne, a nie postartystyczne? 

EO: Ja to widzę po prostu, jako jakiś zasób, z którego też czerpiesz. Tak jak z tą wyobraźnią, która jest ci dana i jest częścią ciebie, więc trudno nie brać pod uwagę, że to, czego doświadczasz na co dzień, również wpływa i determinuje twórczość, a ten splot praktyki artystycznej i życia jako życia, na przykład rodzinnego jest bardzo trudny do odseparowania i do rozdzielenia…

DW: Ale weźmy na przykład takie słowo „utrzymanie” ( maintenance), które też gdzieś w moich pracach się pojawiało, właśnie w kontekście tego paradygmatu produkcyjnego. Teraz już nie myślę w takich kategoriach nadprodukcji jak kiedyś. Być może przez to, że bardziej przejmuję się jakąś tam powierzchnią Ziemi, która może tylko skończoną ilość rzeczy po prostu unieść, a więcej już nie. To doprowadziło mnie do refleksji, że jednak ważna jest umiejętność odzyskiwania rzeczy, które się już zrobiło i wyciągania z nich nowych treści, zamiast cały czas produkowania nowych, nowych, nowych… Prawdopodobnie nigdy już nie powrócę do sztuki nowych mediów w takich kategoriach, jakie mnie fascynowały kiedyś, czyli produkcji dużych maszyn, bo w naturalny sposób troszczę się o otoczenie i być może to również jest ważne w kontekście pandemii. To, że przestałam być tak mobilna, przestałam się tyle przemieszczać spowodowało, że większą otuchą otoczyłam dom i zamiast eksploatowania przestrzeni, zaczęłam więcej myśleć o utrzymywaniu i zatrzymywaniu, a nie produkowaniu niewiadomo jak wielkich formatów. Raczej skupiłam się na trosce o przestrzeń, o jakąś czystość i ekologię produkcji artystycznej. Tylko w ten sposób możemy powstrzymać ten nieskończony pochód rzeczy. Przecież nawet nasze dzieci uczą się z kreskówek: “Nie wyrzucaj, wykorzystaj”.

EO: A czy takie podejście bardziej może przeszkodzić w praktyce? A może posłużyć do rozwoju, wprowadzić ją na przykład na nowe tory? Czy wyjście ze strefy komfortu może pomóc w kreacji i na ile takie rozwiązania mogą dotyczyć całych wspólnot, a nie indywidualnych postaw, np. artystycznych?

DW: Wiesz co, tak w sumie to sobie myślę, że tak naprawdę twórczość to nie jest najważniejsza rzecz na świecie. Hahaha…

EO: To już nie mamy po co dalej rozmawiać. Hahaha… To będzie chyba puenta.

DW: No ja oczywiście chciałabym, żeby była, no i był taki moment w moim życiu, kiedy uważałam, że to jest po prostu najważniejsza rzecz, ale…

EO: … ale jednak cały czas się tym zajmujesz. Jest to jakieś koło napędowe dla twojego życia, więc wyobrażając sobie hipotetyczną sytuację, że jest ci to odebrane…

DW: No tak, to byłoby nie do zniesienia. Jest to przecież mój sposób na dialog ze światem. Mam potrzebę, żeby współgrać z otoczeniem. Nie chcę go zawłaszczać, bo jeżeli zabiorę całą przestrzeń, to po prostu ona już nie będzie mnie karmić, w którymś momencie dojdę po prostu do ściany i już nic tam nie będzie, z czym mogłabym rozmawiać. Ale faktem jest, że moje prace stają się coraz mniejsze i mniejsze, choć wciąż znajduję metody, by w razie potrzeby pozwolić im na taką ekspansję, jakiej potrzebują. Przy czym nie chodzi o przechowywanie rzeczy na niewiadomo jakich połaciach twardych dysków, bo taka nadprodukcja coraz większych plików i danych to też nie jest żadne wyjście z sytuacji. Ja akurat jestem w bardzo komfortowej sytuacji, bo mam dużo przestrzeni do pracy, do składowania i mam dostęp do materiałów, które nie są wyjątkowo wymagające. Jedyny problem z fotografią jest taki, że jest to bardzo toksyczne medium, a ja nie będę udawać, że zamierzam robić wywoływacze z glonów i utrwalacze z moczu, tylko po prostu będę nadal pracowała z tą chemią. Tak czy inaczej, jest to kwestia lepszego jej utylizowania, nad czym jeszcze kilkanaście lat temu nikt w ogóle się nie zastanawiał. Potrzebujemy też recyclingu idei. Mam taką tendencję do pracy seriami i te serie są właściwie nigdy niedokończone, zawsze gdzieś ewoluują i po chwili zaczynają nazywać się nową serią, ale zasadniczo jest jakaś płynność w tych pracach. Za każdym razem jak coś kończę, to wydaje mi się, że mogłabym to jednak zrobić trochę inaczej. Tak więc każda kolejna praca jest ciągle poprzednią pracą. Recycling prac odbywa się nie tylko na poziomie idei, ale też bardzo często dosłownie. Zrobiłam na przykład kilka lat temu dużą instalację do Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie, którą potem przerobiłam na scenę na Dni Muzyki Nowej, w której zrobiłam performens. To są prace, które nie muszą nie wiadomo jak długo istnieć – mają charakter sytuacyjny, więc są pozbawione elementu fetyszu, jaki otacza często obiekty sztuki. Te prace zapełniają się po prostu jakąś publicznością i w kolejnym projekcie mogą być już czymś innym. Dlatego w łatwy sposób mogę dostosować się do przestrzeni, w której pracuję. 

EO: Słowa klucze: utrzymanie, troska, recycling idei…

DW: Wykorzystywanie idei, które nie zostały doprowadzone do końca. Rzadko udaje mi się coś ostatecznie domknąć. Kończę pracę, a właściwie już wiem, że chciałabym nad nią dalej pracować. Przecież nie zawsze wszystko musi być nowe. Bardziej naturalna niż całkowita zmiana jest stopniowa ewolucja. Więc zamiast za każdym razem brać nowa kartkę, po prostu nadpisuję jedną rzecz nad kolejną. Taki palimpsest. 

 

Projekt zrealizowano przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego.