Relacja z 10. Dni Muzyki Nowej
Rzeczy dobre
(…) Dorota i Małgorzata Walentynowicz wyszły zwycięsko z występu, który był dla mnie zarówno wykonaniem utworów Annesley Black, Pawła Hendricha, Ann Cleare, Matthew Shlomowitza i Julii Wolfe, jak i zbudowanym z nich autorskim esejem performatywnym o akuzmatyczności. W Suwnicowej, znacznie przearanżowanej na potrzeby eksperymentu, stanęła czarna komora z ukrytym w środku fortepianem. Wokół ustawionych w krąg krzeseł wisiały spore monitory, na których można było – zależnie od punktu siedzenia – oglądać różne fragmenty tego, co w środku.
Podczas gdy słuchacze zajmowali miejsca, Małgorzata Walentynowicz, kucając nad partyturą, grała na klawiaturze MIDI ubrana w karmazynowy strój. Kiedy gwar ustał, zamknęła się w komorze, a na poszczególnych ekranach wyświetlano z osobna to ruch dłoni na klawiaturze, to twarz artystki, z którą straciliśmy przed chwilą bezpośredni kontakt i jeszcze inne obrazy, zbliżenia, oddalenia. Później, w utworze Shlomowitza, wyświetlono także serię stockowych wideo (brzeg morza, rajd, uderzenie w perkusję) z niezbyt precyzyjnie nałożonym, „rozjeżdżającym” się stockowym field recordingiem.
To rozklejanie się obrazu i dźwięku stawało się z czasem coraz wyraźniejsze (z uwagi na manipulację materiałem czy może rosnącą pewność ucha?), w związku z czym poczułem w pewnej chwili, że się natężam, żeby je samodzielnie zsynchronizować, jakoś nastawić (skalibrować) słuch, ale okazało się to niemożliwe. Podobnie „niemożliwe” – w łobuzerskim tego słowa znaczeniu – było parokrotne wyświetlenie na ekranach samych słuchaczy. Wielu artystów powierzało już odbiorcom rolę autoświadków, pokaz Walentynowicz miał jednak swój własny, trochę cyrkowy charakter.
Nonszalancja, z jaką siostry wykonały performens, sprawiła, że zacząłem się bawić podejrzeniem, że projekt nie jest nowy i że kiedyś, dawno temu w odległej pracowni, prezentował się o wiele prościej, z czasem obudowywany ideami pomocniczymi. Jedną z takich narośli mogły być na przykład czytane przez syntezator mowy przemyślenia Friedricha Kittlera. Enigmatyczne słowa tej wyroczni przydały występowi postury, tak że wypełnił sobą każdy zakamarek, każdy ewentualny wyłom, w którym odbiorca mógłby znaleźć źródełko suwerenności. Dosłownie nie dało się tego nie lubić i stąd też sympatia, z jaką po zakończeniu występu ludzie zaglądali do komory, w której przed chwilą była zamknięta jedna z sióstr.
Niektórzy wchodzili do środka i dotykali fortepianu, inni tylko wsuwali na chwilę głowę, ale wszyscy byli jakoś weseli, odświętni, ja też. Pokazano nam coś skomplikowanego i zrozumieliśmy. Współodczuwałem mobilizację, entuzjazm, przez chwilę byłem gotowy bronić tego performansu, wykładać go wyimaginowanym przeciwnikom.
(…)
FILIP SZAŁASEK / MAGAZYN GLISSANDO 28.01.2020
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.